piątek, 23 grudnia 2011

Wesołych Świąt!

Z okazji Świąt Bożego Narodzenia chciałam Wam życzyć radości, rodzinnego ciepła i wszelkiej pomyślności!



"W Wigilię Bożego Narodzenia
Gwiazda Pokoju drogę wskaże.
Zapomnijmy o uprzedzeniach,
otwórzmy pudła słodkich marzeń.
Niechaj Aniołki z Panem Bogiem,
Jak Trzej Królowie z dary swemi
staną cicho za Waszym progiem,
By spełnić to, co dotąd snami.
Ciepłem otulmy naszych bliskich
I uśmiechnijmy się do siebie.
Świąt magia niechaj zjedna wszystkich,
Niech w domach będzie Wam jak w niebie." (autor mi nieznany)


Chociaż częściowo chciałam dołączyć do choinkowej akcji Sil, dzisiaj wyjeżdżam, dlatego ode mnie choinka zeszłoroczna u teściów i Marysia w roli głównej:-)



Wesołych Świąt!

środa, 21 grudnia 2011

Anatomia Jogi

Leslie Kaminoff jest twórcą międzynarodowej szkoły terapii jogi skoncentrowanej na oddechu. Wykłada anatomię na uniwersytecie w Nowym Jorku. Jogę praktykuje od ponad 20 lat.
            Sharon Elis stworzyła grafiki zawarte w książce. Od ponad 25 lat pracuje, jako ilustratorka medyczna. Jej prace wielokrotnie nagradzano. Publikowane są w książkach i magazynach medycznych.
            Autorką jest również Amy Matthews, która była odpowiedzialna za szczegółowe i nowatorskie analizy asan, które jak twierdzi Leslie Kaminoff „stanowią esencje tej książki”.
Ze wstępu książki:
„Perspektywa jogiczna przyjęta w tej książce opiera się na budowie i funkcjonowaniu ludzkiego ciała. Praktyka jogi kładzie nacisk na związek oddechu z prawidłowym funkcjonowaniem kręgosłupa, dlatego poświęcę mu szczególną uwagę. Joga stanowi czynnik integrujący w studiowaniu anatomii poprzez przyglądanie się pozostałym strukturom ciała przez pryzmat ich relacji z oddechem i kręgosłupem. Ponadto świadomość anatomii jest dla praktyków jogi ważnym narzędziem służącym bezpieczeństwu ciała oraz zakorzenieniu umysłu w rzeczywistości.” (s.13)

            Joga to integracja umysłu, oddechu i ciała.

W tym kontekście książka ta przedstawia fundamentalne zasady leżące u podstaw wszystkich systemów jogi. Pierwszy rozdział książki poświęcony jest dynamice oddychania. Rozpoczynając od znaczenia pojedynczej komórki w organizmie autor odzwierciedla w niej podstawowe pojęcia dla jogi: prana/apana, sthira/suksa i płynnie przechodzi do struktury i funkcji oddechu.

„Jeśli dbasz o wydech, wdech sam zadba o siebie”. (s.18)

Ćwiczenia jogi stymulują oddychanie, są bardzo przydatne i ułatwiają dostosowanie prawidłowego oddychania do różnych czynności i pozycji naszego ciała, na co dzień.
Drugi rozdział poświęcony jest kręgosłupowi i jego wyjątkowej roli.
Nigdy nie patrzyłam na jogę tak „anatomicznie”. Te dwa rozdziały niesamowicie na mnie zadziałały. Otworzyły mi oczy i zdałam sobie sprawę, że same układy w jodze to nie wszystko. Muszę się przyznać, że swoją przygodę z jogą zaczęłam jakby od końca, a to, co do tej pory wiedziałam o prawidłowym oddychaniu, to bardzo niewiele.
Dużo ciekawych informacji autor przekazuje też na temat samych asan. Chce żeby ta książka była inspiracją do badania własnego ciała, a nie tylko poradnikiem do schematycznego powtarzania ćwiczeń.

Oczywiście osiemdziesiąt procent tej książki to analiza poszczególnych pozycji, ich klasyfikacja i poziom. Opis, jaką pracę wykonują stawy i mięśnie oraz trudności i wskazówki do poprawnego wykonania danego ćwiczenia.
„Joga. Ilustrowany przewodnik anatomiczny” Lesliego Kaminoffa wydało Studio Astropsychologii w 2010 roku. Książka ta jest bardzo porządnie wydana. W twardej oprawie, na wysokiej jakości papierze. Pomimo iż cena nie należy do najniższych to uważam, że książka poprzez swoją zawartość jest jej warta. Jednak zdaję sobie sprawę, że może wiele osób zniechęcić.

Dla mnie to wspaniała pozycja. Swój poranny zestaw ćwiczeń zaczęłam wykonywać bardziej świadomie. Już wiem, że przy różnych pozycjach nie muszę mieć jednego, tego samego miarowego oddechu. Z większym zrozumieniem wykonuję poszczególne asany, a gdy odczuwam ból to sięgam po tę książkę i już wiem, dlaczego tak a nie inaczej staw, ścięgno czy mięsień się zachowały i uczę się korygować.
Jeżeli interesuje Was głębsze poznanie nie tylko jogi, ale i własnego ciała, to serdecznie polecam Wam tę książkę. Mnie do siebie przekonała.


Za tę wspaniałą książkę bardzo dziękuję wydawnictwu:

poniedziałek, 19 grudnia 2011

"Triumf owiec" - Leonie Swann

Leonie Swann jest absolwentką psychologii marketingu i reklamy, filozofii i literatury angielskiej w Monachium i w Berlinie, gdzie obecnie mieszka. Swój doktorat pisała o roli zwierząt w literaturze angielskiej. Badania te zainspirowały ją do napisania kryminalnej powieści filozoficznej „Sprawiedliwość owiec”. Przeczytałam ją i byłam zachwycona, dlatego bez zastanowienia sięgnęłam po drugą część przygód owiec z zielonej wyspy, „Triumf owiec”.

            Po tragicznej śmierci pasterza George’a  opiekunką owiec zostaje jego córka Rebeka. W testamencie dodatkowo jest napisane, że ma owcom codziennie czytać, niestety i opieka weterynarza też tam jest, ale co najważniejsze Rebeka ma je zabrać w podróż do Europy. Tym o to sposobem trafiają na pastwisko we Francji niedaleko starego zamku, w którym kiedyś był zakład dla obłąkanych. Aktualnie zadłużony zamek prowadzi syn zmarłego, szalonego psychiatry. Dodatkowo za płotem pasą się kozy, które poza tym, że śmierdzą, to są szalone i opowiadają o tajemniczym Garou – wilkołaku…
Fakty jednak są takie, że w lesie ktoś morduje i zostawia na widoku sarny, czyha na życie owiec i sama Rebeka jest w niebezpieczeństwie.
W przyczepie mieszka też matka Rebeki, szalona tarocistka, która wróży niebezpieczeństwo. Do tego występują płatni mordercy, gospodyni, prawniczka, opiekunka do dzieci pachnąca fiołkami, milczący pasterz kóz i jeszcze wielu innych.
Od lat nikt nie jest w stanie rozwikłać tej zagadki, dlatego owce z Glennkill musiały wziąć sprawy w swoje raciczki, bo:

„Ludzie myśleli albo za dużo, albo nie o tym, co trzeba. Najczęściej za mało myśleli o owcach. A jeśli trafiali na coś, o czym nie umieli myśleć, to całkiem się gubili – jak małe jagnięta.” (s.92)

            Książka ukazała się w 2010 roku nakładem wydawnictwa Amber. 461 stron czyta się jednym tchem, a okładka idealnie komponuje się z częścią pierwszą.
„Triumf owiec” nazwany jest thrillerem, a zarazem komedią filozoficzną. I w tym, i w tym gatunku świetnie się odnajduje.

Do końca nie wiedziałam, kim jest Garou i jakie ma motywy. Z jednej strony książka trzymała w napięciu i zaciekawieniu, a z drugiej była świetną rozrywką z kilkoma parsknięciami śmiechu. No i jak to na powieść filozoficzną przystało uniwersalne prawdy też są:

„Jeśli życzysz sobie, żeby coś się stało, to musisz się zatroszczyć o to, żeby się stało”. (s.47)

„Sam warunek, że chce się odejść niezbyt pomagał, jeśli nie wiedziało się, dokąd chce się odejść”. (s.191)

            Owce są obdarzone ludzkimi cechami charakterów bądź, co bądź, jednak pozostają sobą – owcami i na świat patrzą przez zapachy, pełne brzuszki i poczucie bezpieczeństwa.
Książkę polecam dosłownie każdemu. Jest zagadka, morderstwo, a nawet kilka we wspomnieniach, jest i fantastyka, i obyczaj, i nawet szczypta romansu też.

Miłej lektury!

piątek, 16 grudnia 2011

Karty Do Czytania Mojej Duszy

Nie ma chyba osoby, która chociaż raz nie "rozkładała sobie kart" osobiście czy rękami kogoś innego :-) lub chociażby pasjansa.  Mam rację? Czy to zbyt śmiała teza? :-)

Ja znam do takich celów już trzy rodzaje kart. Te tradycyjne, z damą, królem i asem oraz Karty Tarota, a ostatnio dzięki wydawnictwu Studio Astropsychologii poznałam Karty Do Czytania Mojej Duszy
Karty te stworzyła Sylvia Browne bestsellerowa autorka New York Timesa i medium znane na całym świecie. Regularnie gości w programach takich jak The Montel Williams Show i Larry King Live oraz w innych mediach. Jej książki, które ukazały się w Polsce to: "Świątynie po drugiej stronie" oraz "Sekretne stowarzyszenia".

Ze słów samej twórczyni:
"Im częściej będziesz używać tych kart, tym lepiej zrozumiesz swe duchowe szlaki. Karty mogą przemawiać do Twoich własnych intuicyjnych zdolności, ale pamiętaj, że ten zestaw jest tylko pojazdem, który umożliwi Ci podróż do doskonalenia Twojego wspaniałego wnętrza.
(...) nie ma to nic wspólnego z jedną wiarą, więc weź ze sobą to, czego potrzebujesz lub pragniesz, lub to, co czujesz, że jest dla Ciebie dobre... i odrzuć całą resztę. Nie pozwól niczemu i nikomu kontrolować swojego życia. Po prostu raduj się tymi kartami i zobacz, jak szybko udowodnią, że są dla Ciebie idealne".



Karty te można rozkładać wg określonej konfiguracji lub też używać pojedynczo do medytacji.
I tu zaczyna się mój dylemat. Nie zagłębiając się w temat (będzie jeszcze okazja w innych postach :-) ) trochę medytuję. I jak jeszcze mogę się zgodzić, że pojedyncze  karty mogą być natchnieniem do rozważań, gdyż zawierają uniwersalne prawdy czy ogólne motywacje. To już przy rozkładzie czar prysł. Zastanawiam się jeszcze nad opcją, ze czegoś nie dostrzegam, nie jestem w stanie przeczytać, po prostu nie widzę. 
Już Wam tłumaczę o co chodzi: otóż, w instrukcji nie ma podanego znaczenia położenia jednej karty, co trochę mnie zniechęciło. Jakoś w innych recenzjach tego nie wyczytałam, więc może tylko u mnie taki psikus, a może nie jest mi dane rozkładanie tych Kart.

Nie ma wątpliwości jednak w to, że Karty są pięknie wydane i umieszczone w pudełku, które przy używaniu na pewno się nie rozleci.

Muszę się przyznać, że mimo wszystko lubię je przeglądać i czytać zawarte w nich myśli. Czasami lecę jedna po drugiej, a czasami nawet nie wiem, na jak długo zatrzymuję się nad jedną.

A jakie jest Wasze zdanie co do takich kart?


Za Karty bardzo dziękuję wydawnictwu:

środa, 14 grudnia 2011

SOLO Soni Raduńskiej

Jolanta Włoch, pisząca pod pseudonimem Sonia Raduńska, jest psychologiem, pisarką, felietonistką. W swoim dorobku literackim ma już trzy książki, "Białe zeszyty" (2005), "Kartki z białego zeszytu" (2008), a trzecia to "SOLO" (2011), po której lekturze właśnie jestem.

Jak głosi informacja na skrzydełku okładki: "SOLO to intymne zapiski dojrzałej kobiety, szczęśliwej w samotności i pomimo jej. Sensualny, poetycki głos człowieka zaprzyjaźnionego ze sobą i z własnym życiem."

I o tym właśnie jest ta książka. Te krótkie zapisane myśli tworzą wręcz czasami rodzaj sentencji. Kwitują myśli i czyny. Stawiają przysłowiową kropkę nad "i" ludzkiej codzienności. Z jednej strony czytając tę książkę miałam wrażenie, że wkraczam w prywatny świat autorki, a z drugiej, ten świat stawał mi się tak bliski, tak znajomy, że nie mogłam się oderwać od lektury.

Książkę tę można, ale nie trzeba czytać od deski do deski. Można po nią sięgnąć i otworzyć na przypadkowej stronie i czytać, i czytać, i czytać.
"Życie bez lustra odchudza ego, odbiera mu główny wymiar: wygląd zewnętrzny i wszystko, co się z tym wiąże. Jakie byłoby życie zupełnie bez luster? Czy przeglądając się w oczach innych ludzi, człowiek byłby bardziej wolny, czy jeszcze mocniej zniewolony?" (s.27)

Ukazała się ona nakładem wydawnictwa Dobra Literatura i otwiera Serię z różą, pod której znakiem mają być wydawane książki dla osób poszukujących piękna w sobie. Książki, które będą napełniały nas optymizmem i wiarą w siebie. Będą przy tym zmysłowe i inspirujące. Tak sobie myślę, że będę tej serii na bierząco wypatrywała. I jak każda będzie choć w połowie tak wciągająca jak ta, Soni Raduńskiej, to będę zadowolona.

Potrzebujemy takich książek, by uwierzyć we własne myśli i działania. Te zapiski pokazują jak działać, by rozwijać siebie. Wystarczy systematyczność i metodą małych kroczków możemy osiągnąć chociażby wewnętrzny, duchowy sukces.

"Jak ja się cieszę swoim życiem! Jego zupełną zwyczajnością! Kupowaniem twarogu i melisy, siedzeniem na balkonie, patrzeniem na ludzi, na koty, jedzeniem malin z jogurtem, zamiataniem kuchni, czytaniem!" (s.196)

Ja zaczęłam od systematycznych zapisków. Nie muszą to być strony, czy kartki. Wystarczy kilka zdań. To dużo daje. Ich analiza też, nawet krytyczna.
Bardzo Wam polecam tę książkę i mam nadzieję, że znajdziecie w niej tyle dobrego co ja.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu:

piątek, 9 grudnia 2011

Wrocławskie Promocje Dobrych Książek 2011

Wspomnienia już trochę się uleżały i w końcu zebrałam się w garść, by podzielić się nimi z Wami.


Wszystko rozpoczęło się w czwartek, 1 grudnia. Jak co roku Targi Książki były w Muzeum Architektury, a spotkania autorskie odbywały się w Galerii BWA. 


Pierwszego dnia udałam się do Galerii na spotkanie poświęcone książce Heinrich Kunstmann - Tymoteusz Karpowicz. Listy 1959-1993 z udziałem redaktora książki prof. Marka Zybury. Spotkanie uważam za bardzo udane. Wiele ciekawych historii i anegdot opowiadał pan prof. Zybura o przyjaźni Kunstmanna i Karpowicza warto było posłuchać. Uczciwie muszę przyznać, że mnie bardziej zainteresowała postać Heinricha Kunstmanna. Niewątpliwie ten człowiek i jego żona również w znacznej mierze przyczynili się do rozpowszechniania literatury polskiej na zachodzie. Pomogli wielu polskim pisarzom zaistnieć na międzynarodowym rynku wydawniczym.  Poznanie życia i działalności tego slawisty i tłumacza, to pierwsze z moich literackich postanowień na 2012 rok. :-)
Muszę też wspomnieć, że spotkanie poprowadził Jan Stolarczyk, redaktor m.in. tomów Tadeusza Różewicza.


Niestety ten dzień był bez zdjęć, zawdzięczam to swojej pamięci.


W piątek udałam się z Marysią do Muzeum Architektury pooglądać zawartość stoisk i spotkać się z przyjaciółmi, Iwoną i Antonim Matuszkiewiczami, nota bene pisarzami, mieszkającymi obecnie w Czechach. Marysia całe spotkanie przespała nie zważając na żadne targowe odgłosy. Tu muszę napomknąć, że w piątek jeszcze tłumów nie było i dało się między stoiskami przejechać spacerówką ;-)


Na tym tarasie wewnątrz muzealnym udało się nam wypić kawę i trochę porozmawiać. Później Matuszkiewicze udali się na promocję Pomostów, Dolnośląskiego Rocznika Literackiego, w którym była zamieszczona poezja Antoniego, a my niestety do domu, dziecko rządzi się własnymi prawami, jeść chce itp.itd. ;-)


Za to wieczorem, już samotnie wybrałam się do Galerii na spotkanie: Gdyby cała Afryka... po 40 latach.  Była to dyskusja z udziałem krytyka literackiego dr Urszuli Glensk, afrykanisty Konrada Czernichowskiego  i redaktor książki  Bożeny Dudko o wznowionej przez Angorę książce Ryszarda Kapuścińskiego Gdyby cała Afryka... Spotkanie prowadził red. Piotr Załuski, a gościem honorowym była Swietłana Aleksijewicz, która w tym roku została laureatką Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż Wojna nie ma w sobie nic z kobiety. (Jak dla mnie bardzo poruszająca książka, ale o tym później ;-) )


Na zdjęciu od lewej: p.Konrad Czernichowski, tłumaczka pani Swietłany, p.Swietłana Aleksijewicz,                  p. red. Bożena Dudko i p. dr Urszula Glensk.
A tu jeszcze dodatkowo widać p. redaktora Piotra Załuskiego.


Muszę przyznać, że pięknego wydania doczekała się ta książka z dodatkowymi 35 zdjęciami autora. Wielu ciekawych rzeczy dowiedziałam się o Afryce i samym Ryszardzie Kapuścińskim.  Okazało się, że na spotkaniu jest też Marek Kusiba, tłumacz wierszy Kapuścińskiego na język angielski i jego przyjaciel. Spotkaniu towarzyszyła wystawa reportera. Piękne zdjęcia.


W sobotę oprócz ANIMADŁA czyli sali zabaw dla dzieci w Muzeum Architektury, wśród atmosfery książkowej i samych Moli Książkowych, miałam zaplanowane spotkanie z panią Swietłaną Aleksijewicz. Ale najpierw trochę zdjęć wnętrza murów Muzeum. :-)
Mole Książkowe, niestety dojrzałam je w ostatniej chwili i nie zdążyłam ustawić naszej kamerki używanej jako aparat.



Do ostatniej chwili myślałam, że ze spotkania z panią Swietłaną będą nici. Bo Michał w pracy, a Marysia może nie mieć ochoty ;-) na taką rozrywkę. Jednak moje dziecko jest wspaniałomyślne i dosłownie dziesięć minut przed rozpoczęciem usnęło! Biegiem udałyśmy się do Galerii i ustawiłyśmy na końcu sali. Bałam się, że głośność mikrofonów ją obudzi. Na szczęście nic, a nic jej to nie przeszkadzało. :-)
To jedyne zdjęcie jakie zrobiłam z tego spotkania. W dodatku telefonem.

Pomimo, że stałam czas minął mi bardzo szybko i zdradzę Wam jedynie, że teraz autorka pracuje nad kolejną książka, która też ukaże się w Polsce. Głównymi bohaterami będą dzieci i też to będą reportaże z wojennych wspomnień... Boję się, że i ta książka poszarpie moje emocje, ale wiem, że będę musiała ją przeczytać. 

W niedzielę był czas na zakupy :-) Całą familijną trójką udaliśmy się do Muzeum. Michał z Marysią udali sie na taras, na kawę ( tu trzeba przyznać, że ceny nie były wygórowane, a kawa bardzo smaczna) a ja wśród stoiska i oto tego skromny, ale zacny rezultat :-)
1. Broniewski. Miłość, wódka, polityka - Mariusz Urbanek
2. Wojna nie ma w sobie nic z kobiety - Swietłana Aleksijewicz (z autografem i dedykacją dla mnie :-) ) wcześniej już pisałam o tej książce, ale był to egzemplarz z biblioteki. Recenzja TUTAJ
3. Opisanie małego świata - Antoni Matuszkiewicz
4. Podróże z Fantazją. Bajka Muzyczna - Lidia Długołęcka-Pinkwart, Sergiusz Pinkwart (też z dedykacją i autografem dla Marysi :-) )

No i zakładki magnetyczne od panów z wydawnictwa WAM, którzy zdradzili nam, że już niedługo możemy się spodziewać drugiej książki z przygodami Rico i Oskara, o której pisałam TUTAJ, a w Niemczech niebawem ukaże się trzecia. :-)

To by było na tyle, do zobaczenia na Promocjach za rok.

czwartek, 24 listopada 2011

Koszmar ocalenia

Siła słów człowieka może mieć ogromne konsekwencje. W tym przekonaniu utwierdziła mnie książka Agaty Tuszyńskiej „Oskarżona: Wiera Gran”.
            Jest to biografia Weroniki Grynberg używającej artystycznego pseudonimu Wiera Gran. Wiera była śpiewaczką żydowską, której lata młodości i artystycznego rozkwitu przypadły na czas II Wojny Światowej. Była znana w warszawskim getcie, cały czas tam występowała. Pewna siebie, ambitna, wiedziała, czego chce i co jest dla niej najważniejsze. Skądś dowiedziała się, że czas opuścić getto. Pomógł jej w tym przyjaciel, późniejszy mąż, Kazimierz Jezierski. Przeżyła. Po wojnie zamykana przed nią wszelkie drzwi oskarżając o współpracę z gestapo. Walczyła z tym pięknem przez lata. Objechała świat Nidzie nie czując się jak w domu. Nawet Paryż, gdzie w rezultacie osiadła nie uznał jej, jako swojego obywatela. Jesień życia spędziła z syndromem prześladowczo-maniakalnym, od wielu, wielu lat nie śpiewając.
            Autorka tej biografii, Agata Tuszyńska to wspaniała pisarka jak i poetka. W swoim dorobku literackim ma już biografie innych osób, Isaaca Bashevisa Singera, Marii Wisnowskiej oraz wspomnienia Ireny Krzywickiej. Jest również autorką bestsellerowej książki „Rodzinna historia lęku” nominowanej do nagrody Prix Medicis, opowieści o losach jej polskich i żydowskich przodków.  Jest również laureatką nagrody PEN-Clubu za wybitne osiągnięcia w dziedzinie reportażu i literatury faktu.
            Po lekturze tej książki mogę stwierdzić, że ciężko jest znaleźć jedną jedyną niepowtarzalną prawdę. Chciałoby się rzec, że tyle jest świadectw o jednej osobie, ile ludzi. Tylko, jeżeli nie ma dowodów, to, dlaczego te oskarżenia są tak dotkliwe i tak niszczą człowieka?  Dlaczego „na słowo” jednym wierzymy a innym nie?
Nie wiem jak określić tę książkę, przejmująca, straszna, bolesna, smutna.

Dźwięczą mi w głowie słowa Marka Edelmana i Jerzego Giedroycia, że te wspomnienia trzeba zapisać bez komentarza, bo pamięć jest różna nawet u tej samej osoby po upływie lat. To był trudny, okrutny czas. Ciężko osądzać ludzi, którzy patrzyli w twarz śmierci, nie wiemy jak my byśmy postąpili, w myślach każdy jest bohaterem.

Autorka szukała odpowiedzi przez wiele lat. Spisywała wspomnienia samej Wiery Gran, co w ostatnim okresie jej życia było bardzo trudne. Przeprowadziła szereg wywiadów w Polsce, Izraelu i innych krajach. Przeanalizowała wiele dokumentów źródłowych i postawiła jeszcze więcej pytań.

Od czasu przeczytania książki dla mnie największą zagadką stał się nie nikt inny jak Władysław Szpilman. Nie mogę, a może nie chcę zrozumieć słów wypowiadanych przez Wierę o tym pianiście. Trudna sprawa. Sądzę, ze już nie do rozwiązania.

A może Wy coś wyczytacie, co mi umknęło. Polecam Wam tę książkę pełną refleksji nad ludzkim losem.
Ukazała się ona w Wydawnictwie Literackim w 2010 roku. Na okładce zdjęcie twarzy Wiery Gran, która zdaje się mówić:
„Wielką cenę każe mi los zapłacić za przeżycie całopalenia Żydów”.

sobota, 19 listopada 2011

TOP 10: największe wyciskacze łez

"Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu ma blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu na dany tydzień.
Dziś przyszła pora na... największe wyciskacze łez"




Nie biorę w TOP-ie udziału regularnie, ściślej, to będzie moja druga wypowiedź, ale gdy przeczytałam temat tygodnia, od razu zaczęłam się zastanawiać i oto, co z tego wyszło:


To są dwie książki, które wycisnęły z moich oczu łzy w dzieciństwie. Sądzę, że teraz historia mogłaby się powtórzyć.


Kiedy zaczęłam sobie przypominać nad jakimi książkami płakałam okazało się, że nie ma reguły. To zależy od dnia, nastroju, pogody... Raz jestem silniejsza psychicznie, a raz łzy mi lecą przez byle pierdołę. Jedno jest pewne, wzruszam się często. Nie trawię przemocy, w szczególności na dzieciach, nietolerancji, cudzej krzywdy, ogólnie słaby twardziel ze mnie, ale jak już się w sobie zbiorę, to nawet męża potrafię zaskoczyć, taka dzielna jestem ;P

A teraz zestaw reszty książek, które doprowadziły mnie do łez:
Nie twierdzę, że czytając powyższe pozycje ryczałam przez połowę czy większość stron. Choć w dwóch przypadkach tak było. W większości z nich są rozdziały, bądź fragmenty, które po prostu nie dały się przeczytać inaczej jak z chusteczką/mi przy nosie. Tak już czasami jest, że nie zna się dnia, ani godziny, kiedy ta chusteczka będzie potrzebna, choć inni na swoich blogach nie ostrzegali... ;-)

Poprzedni TOP był o zaletach blogowania. Czy 10 to mało czy dużo :-) Ja po prostu lubię czytać, a blog to motywacja do spisywania myśli o danej książce, mobilizacja, by dowiedzieć się czegoś o autorze, gdy książka tego nie zdradza.  Poznałam wirtualnie, ale jednak :-) wiele ciekawych osób i uzależniłam się od odwiedzania ich blogów. Dzięki temu dowiaduję się o ciekawej książce, poznaję opinie, bywa tak, że i negatywne mnie zachęcają. Czuję się tu dobrze i to dla mnie najlepsza zaleta :-) 

A teraz i Was pytam, kto ostatnio czytając książkę sięgał po chusteczki? Może ze śmiechu? To idealny powód na jesienny ponury czas.

czwartek, 17 listopada 2011

"Rico, Oskar i głębocienie"

Nie dziwi mnie, że książka Andreasa Steinhöfela „Rico, Oskar i głębocienie” zdobyła w Niemczech na równi i fanów, i nagrody, a sama była adaptowana na słuchowisko radiowe, które też, nota bene, zostało wybrane najlepszym spektaklem radiowym w 2008 roku.
         
   Jakoś tak się dzieje, że jestem w stanie łatwo obdarzyć kredytem zaufania osoby w jakiś tam sposób chore czy „wyjątkowe” jak Rico, nasz główny, tytułowy bohater, ale i narrator tej berlińskiej opowieści.
Jest on uczniem szkoły specjalnej. Ma problemy zapamiętywaniem, kierunkami i liczeniem. Jest sympatyczny, uczynny, a nauczyciel daje mu na czas wakacji zadanie – prowadzenie pamiętnika. Jak się okazuje, to nie będzie jedyna misja. Rico stanie twarzą w twarz ze swoimi lękami, porywaczem dzieci, a nowo poznany kolega Oskar, geniusz intelektualny chowający swoje niedoskonałości w wyglądzie pod kaskiem, okaże się jedynym prawdziwym przyjacielem.

            Autor, Andreas Steinhöfel, jest tłumaczem, krytykiem literackim, scenarzystą, a jego książki dla dzieci i młodzieży były wielokrotnie nagradzane. On sam otrzymał Nagrodę im. Ericha Kästnera przyznawaną najlepszym niemieckim powieściopisarzom dla dzieci i młodzieży.
Mam nadzieję, że poznam jeszcze inne dzieła autora, bo omawianą książką jestem zachwycona. Najpierw moją uwagę przykuła okładka. Uważam, że ilustrator, Peter Schössow, stanął na wysokości zadania. Jego kreska idealnie oddała nastrój książki, a dodatkowe ilustracje wewnątrz, podtrzymywały nastrój czytania na odpowiednim poziomie.

Bo z jednej strony mamy humorystyczną opowieść o chłopcu z lekkim upośledzeniem umysłowym, o chłopięcej przyjaźni, o depresji sąsiadki, bardzo miłej kobiety. O odosobnieniu sąsiada i tajemniczych kamieniach. O samotnej matce pracującej na nocnych zmianach w klubie. A drugiej strony mamy tu świetną powieść detektywistyczną.
W „Berliner Zeitung” napisali, że zdobyła uznanie osób między ósmym a osiemnastym rokiem życia. No cóż, mam kilka… naście wiosen więcej i też mnie ta powieść oczarowała.   I z zapartym tchem wraz z Rico szukałam porwanego Oskara. A zwroty akcji zaskakiwały mnie, co rusz.

            W niektórych momentach miałam ochotę powiedzieć „biegnij Forrest, biegnij”, bo i takie skojarzenia się nasuwają. Sam autor też od nich nie ucieka. Jednak w bardzo pozytywny sposób daje do zrozumienia, że te porównania są bezcelowe i niepotrzebne.
Z przemyśleń Rico:
„No dobrze, jest Forrest Gump, ale ten film nie ma szczęśliwego zakończenia. A poza tym nie bardzo lubię Forresta Gumpa, bo jest dość żarłoczny i natrętny”. (str.38)

            Książka ta na polskim rynku ukazała się w wydawnictwie WAM, jednak w jej treści nie ma najmniejszej wzmianki o religii, wierze, czy o Bogu. I sądzę, że nie musi być, i pewnie z takiego założenia wyszli też w wydawnictwie. Najważniejsze są wartości, jakie niesie za sobą jej lektura.
            Ja polecam tę książkę wszystkim, bez względu na wiek, płeć i poglądy. A gdybym miała takie moce sprawcze dołączyłabym ją do kanonu lektur szkolnych.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję:

czwartek, 10 listopada 2011

"Róża, obrazy i słowa" - Roma Ligocka

„Nauczyłam się opowiadać sobie bajki. Każdy z nas ma ulubiony pejzaż, jakąś rozkwieconą, rozgrzaną słońcem łąkę, nad nią kolorowe motyle, albo jakąś opowieść pogodną i radosną, która dobrze się kończy. Trzeba ją sobie opowiadać bez przerwy, aż do zaśnięcia, aż stanie się modlitwą.” (str.4)
           
Tymi słowami rozpoczyna się książka Romy Ligockiej „Róża, obrazy i słowa”, która ukazała się w Wydawnictwie Literackim w 2010 roku.
Autorka ma już na swoim koncie inne książki takie jak „Tylko ja sama”, „Kobieta w podróży” czy „Dziewczynka w czerwonym płaszczyku”, która okazała się bestsellerem. Jest absolwentką krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Była kostiumologiem i scenografem w europejskich teatrach, na planach filmowych i telewizyjnych. Jej malarstwo prezentowano w wielu krajach na całym świecie, a pojedyncze sztuki są w tamtejszych muzeach i prywatnych kolekcjach.

I moją uwagę przykuła okładka z pracą Pani Ligockiej, i zachęciła do lektury. Najpierw przejrzałam wszystkie obrazy zawarte w książce. Z jednej strony nie podobały mi się. Były niedokładne, jakby nieudane, ale z drugiej strony nie mogłam od nich oderwać wzroku. Miałam wrażenie, że w nich też jest zaklęta opowieść.

Jak się okazało coś w tym jest, bo czytając później tekst doszłam do historii z Jonaszem Sternem, nauczycielem rysunku tej wspaniałej kobiety. Pan Stern wypowiedział kiedyś takie słowa:
„-Wiesz Roma, ty nie umiesz rysować. Ale nie próbuj się tego uczyć. Po prostu zostań taka, jak jesteś. Twoje obrazy potrafią mówić.” (str.96)
Uważam, że miał on dużo racji. Z tych obrazów bije tyle emocji, wspomnień i pragnień, których czasami nie da się ubrać w słowa, że och. Są one wymowne, pełne symboli. Według mnie, to w nich autorka zamknęła swoje marzenia.

Roma Ligocka jest świadoma, ze w swoich opowieściach, tak do końca nie da jej się uciec od czasów wojny i tamtego okrucieństwa, ale stara się skupić na wspomnieniach rodzinnych, o dziadkach, rodzicach, synu, o ciotce. Każda ta historia jest przejmująca i piękna, często tragiczna. W poetyckich słowach autorki unosiła się wysoko, wręcz ku niebiosom.
Jedną z takich była opowieść zatytułowana „Macierzyństwo”. Wspaniale autorka wytłumaczyła znaczenie słów „zjedz coś”.
„Myślisz o tym, że kiedyś obiecałaś mu piękniejsze życie i to, że go ochronisz przed całym złem. Ale w jakimś momencie przestało to zależeć od ciebie. I odtąd nic od ciebie nie zależy. Więc tylko mówisz: „zjedz coś”, bo cóż innego możesz powiedzieć? I nikt nie rozumie, że są to tylko słowa, które nie znaczą tego, co znaczą. Że to jest kod – język umownych znaków – ponieważ nikt jeszcze nie wymyślił lepszego języka matczynej miłości.” (str.107)

Mogłabym tak bez końca cytować, zachwycać się, wzruszać. Bo to jest wspaniała książka artystki, której życie nie oszczędzało. Została jednak obdarzona niebywałym talentem, który my możemy podziwiać i bardziej zrozumieć czas wojny, czas zwykłych ludzi, ich cierpienia i smutku.
Wszystkim polecam tę książkę, bo naprawdę warto. 

A na koniec jeszcze jeden piękny fragment:
„Jest jakaś ogromna powściągliwość w ludziach nieśmiałych – oni niczego już udawać nie muszą, są tylko tacy, jacy wszyscy jesteśmy naprawdę – bezbronni i nadzy. Więc myślę sobie, że jeżeli piekło wybrukowane jest krzykiem, próżnością i jazgotem udawaczy, to droga do nieba zarezerwowana być musi dla ludzi nieśmiałych. No bo czy można sobie wyobrazić bezczelnego anioła.” (str.23)

piątek, 4 listopada 2011

"Ojciec" - Karol Arentowicz

Jest takie powiedzenie, że każdy mężczyzna musi zasadzić drzewo, zbudować dom i spłodzić syna. To, czy się z tym tak do końca zgadzam, czy też nie, jest mało istotne. Istotne jest to, że przyszło mi do głowy po przeczytaniu najnowszej książki Karola Arentowicza pt. „Ojciec”.
Odpowiedź na pytanie, – dlaczego? Jest bardzo prosta. Otóż autor w tej niepozornie wyglądającej książeczce podjął się rozważań nad jakościową stroną bycia ojcem i idącymi za tym konsekwencjami.

            Problem (tak, świadomie używam tego słowa) ojcostwa zostaje nam przestawiony w kilku przykładach. Autor nie ogranicza się tylko do własnego ojca i siebie w tej roli. Sięga niebezpiecznie dalej i z kart historii wydobywa trzech ojców, których synowie odegrali wielkie role w dziejach ludzkości. Są to ojcowie: Stalina Hitlera i Jezusa.
Jako osoba wierząca znałam tylko historię Jezusa i jego opiekuna Józefa, i nie uraziła moich uczuć religijnych analiza autora. Uważam ją za kompetentną i obiektywną, co mogło być trudne, jeżeli nie podziela się tej wiary. Czytając natomiast historie dzieciństwa dwóch największych tyranów ludzkości ogarnął mnie smutek i żal. Straszne, przejmujące historie.
Do tego książka ta napisana jest bardzo jasnym zrozumiałym językiem. Czyta się ją w tempie naprawdę błyskawicznym, jednak tempo to mogą spowolnić napływające refleksje i nagle powstające analizy własnych przeżyć i doświadczeń. Te miłe również.

Tak bardzo chciałabym się nie zgodzić z teorią autora, że”
„Wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu kopiami osób, które nas wychowały, które były przy nas najczęściej w naszym wczesnym dzieciństwie. Otrzymane wówczas uczucie „odda dajemy” w przyszłości obdarowującym. Jego brak również”. (str.83)
Tak bardzo bym chciała, jednak się zgadzam. I brakiem obdarowuję, jak obdarowywałam.

            „Ojciec” jest to druga już książka, po „Bajkach dla niektórych dorosłych”, pisarza kryjącego się pod pseudonimem Karol Arentowicz. Warto też wspomnieć, że pod innym pseudonimem, Harosława Jaszka, napisał dwie rewelacyjne, jak dla mnie satyryczne książki, pełne dobrego humoru. Mimo tajemniczości pisarz ujawnia, że jest doktorem nauk humanistycznych i przez kilkanaście lat pracował w Polskiej Akademii Nauk. Później pracował w korporacji, zajmował się doractwem personalnym i badaniami ewaluacyjnymi. Teraz też jest pisarzem i mam nadzieję, że już tak zostanie.

            Kiedy książka powstaje w wewnętrznych potrzeb autora, nie ma siły, emocje muszą eksplodować i tak też jest w tym przypadku. Przez głowę przebiegła mi myśl, że tę książkę powinni rozdawać wszystkim ojcom przy narodzinach ich dzieci, ale czy ojcowie, którzy tak naprawdę powinni ją przeczytać goszczą na porodówkach?
Nie zmienia to jednak faktu, że polecam ją każdemu mężczyźnie. A do tego powiedzenia we wstępie mojej wypowiedzi dodałabym czwarty punkt… i przeczytać książkę „Ojciec” Karola Arentowicza. Życzę Wam dobrej lektury.

wtorek, 1 listopada 2011

Twarze Mrożka

Przy pewnym wysiłku można udać przed sobą, że się nie istnieje. Mianowicie z pomocą wyobraźni, która sobie wyobraża, że jej nie ma.
S. Mrożek

Stała na bibliotecznej półce, a że ostatnio Sławomir Mrożek jest mi bardzo bliski, to nawet przez sekundę nie zastanawiałam się nad wzięciem tej książki.
Jest to album autorstwa Andrzeja Nowakowskiego zatytułowany po prostu "Sławomir Mrożek"
Ukazał się on w 2005 roku we współpracy Towarzystwa Autorów i wydawców Prac Naukowych Universitas i wydawnictwa Noir sur Blanc.
Andrzej Nowakowski jest tu autorem fotografii, które dodatkowo uzupełnił cytatami Sławomira Mrożka.
Dodatkowo album ten zawiera obszerny esej Michała Pawła Markowskiego zatytułowany "Mrożek: nieobliczalne". Są to rozważania na temat tych konkretnych akurat zdjęć w odniesieniu do twórczości pisarza i jego samego. 
Jak dla mnie jest to bardzo refleksyjny album. W nim występuje Mrożek  ironiczny, pełen zadumy, pełen obaw. Po prostu smutny, czy też zamyślony. Jakby nieobecny. Taki zwyczajny a przy tym taki niezwykły.
We wstępie Andrzej Nowakowski napisał:
"Te zdjęcia są zapisem mojego osobistego czytania Sławomira Mrożka, czytania o tyle szczególnego, że postać staje się tu ważniejsza niż jego dzieło. To ryzykowne przedsięwzięcie, mam tego świadomość.Czy ten album tworzy wiarygodny portret Sławomira Mrożka? Nie wiem. To tylko moja fotograficzna opowieść o pisarzu, którego dzieło jest dla mnie bardzo ważne."


Oglądając te fotografie ogarnął mnie wewnętrzny spokój i ciepło. Pomyślałam sobie jak ja nie znałam tego pisarza. Był mi zupełnie obcy. Gdzieś tam kilkanaście lat temu na lekcji języka polskiego było Tango, a później nic. Cisza. Żadnych skandali, plotek i wywiadów. Po prostu żył, gdzieś tam w innych krajach i pisał... Robił swoje i za to z każdą chwilą cenię go coraz bardziej.
W eseju Michała P. Markowskiego przeczytałam o Mrożku mizantropie, czy oby nie za radykalne stwierdzenie? Czy człowiek kochający i kochany może być mizantropem? Może. Sam autor tłumaczy to w ten sposób:
"To prawda, że raczej unikam ludzi, ale nie z "nielubienia", tylko dlatego, że jestem na ludzi wrażliwy i dla mnie każde spotkanie, nie mówiąc już: uwikłanie, choćby najbłahsze i najbardziej codzienne, jest szokiem. Trudno uwierzyć, ale nawet kupienie gazety, czyli nieuchronny kontakt z kioskarzem, jest już dla mnie zaburzeniem, wtargnięciem obcej siły w mój układ (...). W tych warunkach za głosem naturalnego instynktu samoobrony staram się ograniczać porcję tych zaburzeń o szoków."(1)
Może właśnie to spowodowała, że mimo i Sławomir Mrożek wrócił do Polski, to i tak z niej wyjechał, ponoć na stałe.


Mnie ten album urzekł i Wam go też polecam.



1. J. Błoński, S. Mrożek, Listy 1963-1996, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 2004, str,225

poniedziałek, 31 października 2011

Z książką przy kominku :-)

Dzisiaj i do mnie zapukał listonosz z TĄ właśnie przesyłką :-) Bardzo się ucieszyłam, bo w takiej wymianie biorę udział po raz pierwszy. Za niespodziankę chciałabym podziękować Kasi - Książkoholiczce. I to bardzo, bo nie tylko ja dostałam książkę ale i Marysia zasiliła swoją bibliotekę skrzata ;-)
I już widzicie, co owa przesyłka zawierała. A mianowicie ja dostałam ksążkę "Jak nie zabiłam męża czyli babski punkt widzenia" Christiny Hopkinson, a Marysia "Nasi ulubieńcy" - oczy tego kotka na okładce "latają" i Marysia próbowała już się do nich dobrać ;-) 
Sądzę, że to będzie idealna książka dla mnie na jesienne ponure dni, o tak takich książek mi jesienią trzeba! :-)
Poza umilaczami był jeszcze własnoręcznie napisany list i piękna zimowa drewniana zakładka :-) Naprawdę śliczna! (niestety jakościowo moje zdjęcia są ohydne, wybaczcie)
Przesyłka choć dotarła przez pocztę nie zawierała pocztówek z miasta Kasi... i też uważam, że to dobry pomysł, bo jeszcze może się okazać, że w tej samej piekarni kupujemy chleb, choć Wrocław taki duży ;-) 
Jeszcze raz Ci Kasiu bardzo dziękuję i pozdrawiam serdecznie.