czwartek, 24 listopada 2011

Koszmar ocalenia

Siła słów człowieka może mieć ogromne konsekwencje. W tym przekonaniu utwierdziła mnie książka Agaty Tuszyńskiej „Oskarżona: Wiera Gran”.
            Jest to biografia Weroniki Grynberg używającej artystycznego pseudonimu Wiera Gran. Wiera była śpiewaczką żydowską, której lata młodości i artystycznego rozkwitu przypadły na czas II Wojny Światowej. Była znana w warszawskim getcie, cały czas tam występowała. Pewna siebie, ambitna, wiedziała, czego chce i co jest dla niej najważniejsze. Skądś dowiedziała się, że czas opuścić getto. Pomógł jej w tym przyjaciel, późniejszy mąż, Kazimierz Jezierski. Przeżyła. Po wojnie zamykana przed nią wszelkie drzwi oskarżając o współpracę z gestapo. Walczyła z tym pięknem przez lata. Objechała świat Nidzie nie czując się jak w domu. Nawet Paryż, gdzie w rezultacie osiadła nie uznał jej, jako swojego obywatela. Jesień życia spędziła z syndromem prześladowczo-maniakalnym, od wielu, wielu lat nie śpiewając.
            Autorka tej biografii, Agata Tuszyńska to wspaniała pisarka jak i poetka. W swoim dorobku literackim ma już biografie innych osób, Isaaca Bashevisa Singera, Marii Wisnowskiej oraz wspomnienia Ireny Krzywickiej. Jest również autorką bestsellerowej książki „Rodzinna historia lęku” nominowanej do nagrody Prix Medicis, opowieści o losach jej polskich i żydowskich przodków.  Jest również laureatką nagrody PEN-Clubu za wybitne osiągnięcia w dziedzinie reportażu i literatury faktu.
            Po lekturze tej książki mogę stwierdzić, że ciężko jest znaleźć jedną jedyną niepowtarzalną prawdę. Chciałoby się rzec, że tyle jest świadectw o jednej osobie, ile ludzi. Tylko, jeżeli nie ma dowodów, to, dlaczego te oskarżenia są tak dotkliwe i tak niszczą człowieka?  Dlaczego „na słowo” jednym wierzymy a innym nie?
Nie wiem jak określić tę książkę, przejmująca, straszna, bolesna, smutna.

Dźwięczą mi w głowie słowa Marka Edelmana i Jerzego Giedroycia, że te wspomnienia trzeba zapisać bez komentarza, bo pamięć jest różna nawet u tej samej osoby po upływie lat. To był trudny, okrutny czas. Ciężko osądzać ludzi, którzy patrzyli w twarz śmierci, nie wiemy jak my byśmy postąpili, w myślach każdy jest bohaterem.

Autorka szukała odpowiedzi przez wiele lat. Spisywała wspomnienia samej Wiery Gran, co w ostatnim okresie jej życia było bardzo trudne. Przeprowadziła szereg wywiadów w Polsce, Izraelu i innych krajach. Przeanalizowała wiele dokumentów źródłowych i postawiła jeszcze więcej pytań.

Od czasu przeczytania książki dla mnie największą zagadką stał się nie nikt inny jak Władysław Szpilman. Nie mogę, a może nie chcę zrozumieć słów wypowiadanych przez Wierę o tym pianiście. Trudna sprawa. Sądzę, ze już nie do rozwiązania.

A może Wy coś wyczytacie, co mi umknęło. Polecam Wam tę książkę pełną refleksji nad ludzkim losem.
Ukazała się ona w Wydawnictwie Literackim w 2010 roku. Na okładce zdjęcie twarzy Wiery Gran, która zdaje się mówić:
„Wielką cenę każe mi los zapłacić za przeżycie całopalenia Żydów”.

sobota, 19 listopada 2011

TOP 10: największe wyciskacze łez

"Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu ma blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu na dany tydzień.
Dziś przyszła pora na... największe wyciskacze łez"




Nie biorę w TOP-ie udziału regularnie, ściślej, to będzie moja druga wypowiedź, ale gdy przeczytałam temat tygodnia, od razu zaczęłam się zastanawiać i oto, co z tego wyszło:


To są dwie książki, które wycisnęły z moich oczu łzy w dzieciństwie. Sądzę, że teraz historia mogłaby się powtórzyć.


Kiedy zaczęłam sobie przypominać nad jakimi książkami płakałam okazało się, że nie ma reguły. To zależy od dnia, nastroju, pogody... Raz jestem silniejsza psychicznie, a raz łzy mi lecą przez byle pierdołę. Jedno jest pewne, wzruszam się często. Nie trawię przemocy, w szczególności na dzieciach, nietolerancji, cudzej krzywdy, ogólnie słaby twardziel ze mnie, ale jak już się w sobie zbiorę, to nawet męża potrafię zaskoczyć, taka dzielna jestem ;P

A teraz zestaw reszty książek, które doprowadziły mnie do łez:
Nie twierdzę, że czytając powyższe pozycje ryczałam przez połowę czy większość stron. Choć w dwóch przypadkach tak było. W większości z nich są rozdziały, bądź fragmenty, które po prostu nie dały się przeczytać inaczej jak z chusteczką/mi przy nosie. Tak już czasami jest, że nie zna się dnia, ani godziny, kiedy ta chusteczka będzie potrzebna, choć inni na swoich blogach nie ostrzegali... ;-)

Poprzedni TOP był o zaletach blogowania. Czy 10 to mało czy dużo :-) Ja po prostu lubię czytać, a blog to motywacja do spisywania myśli o danej książce, mobilizacja, by dowiedzieć się czegoś o autorze, gdy książka tego nie zdradza.  Poznałam wirtualnie, ale jednak :-) wiele ciekawych osób i uzależniłam się od odwiedzania ich blogów. Dzięki temu dowiaduję się o ciekawej książce, poznaję opinie, bywa tak, że i negatywne mnie zachęcają. Czuję się tu dobrze i to dla mnie najlepsza zaleta :-) 

A teraz i Was pytam, kto ostatnio czytając książkę sięgał po chusteczki? Może ze śmiechu? To idealny powód na jesienny ponury czas.

czwartek, 17 listopada 2011

"Rico, Oskar i głębocienie"

Nie dziwi mnie, że książka Andreasa Steinhöfela „Rico, Oskar i głębocienie” zdobyła w Niemczech na równi i fanów, i nagrody, a sama była adaptowana na słuchowisko radiowe, które też, nota bene, zostało wybrane najlepszym spektaklem radiowym w 2008 roku.
         
   Jakoś tak się dzieje, że jestem w stanie łatwo obdarzyć kredytem zaufania osoby w jakiś tam sposób chore czy „wyjątkowe” jak Rico, nasz główny, tytułowy bohater, ale i narrator tej berlińskiej opowieści.
Jest on uczniem szkoły specjalnej. Ma problemy zapamiętywaniem, kierunkami i liczeniem. Jest sympatyczny, uczynny, a nauczyciel daje mu na czas wakacji zadanie – prowadzenie pamiętnika. Jak się okazuje, to nie będzie jedyna misja. Rico stanie twarzą w twarz ze swoimi lękami, porywaczem dzieci, a nowo poznany kolega Oskar, geniusz intelektualny chowający swoje niedoskonałości w wyglądzie pod kaskiem, okaże się jedynym prawdziwym przyjacielem.

            Autor, Andreas Steinhöfel, jest tłumaczem, krytykiem literackim, scenarzystą, a jego książki dla dzieci i młodzieży były wielokrotnie nagradzane. On sam otrzymał Nagrodę im. Ericha Kästnera przyznawaną najlepszym niemieckim powieściopisarzom dla dzieci i młodzieży.
Mam nadzieję, że poznam jeszcze inne dzieła autora, bo omawianą książką jestem zachwycona. Najpierw moją uwagę przykuła okładka. Uważam, że ilustrator, Peter Schössow, stanął na wysokości zadania. Jego kreska idealnie oddała nastrój książki, a dodatkowe ilustracje wewnątrz, podtrzymywały nastrój czytania na odpowiednim poziomie.

Bo z jednej strony mamy humorystyczną opowieść o chłopcu z lekkim upośledzeniem umysłowym, o chłopięcej przyjaźni, o depresji sąsiadki, bardzo miłej kobiety. O odosobnieniu sąsiada i tajemniczych kamieniach. O samotnej matce pracującej na nocnych zmianach w klubie. A drugiej strony mamy tu świetną powieść detektywistyczną.
W „Berliner Zeitung” napisali, że zdobyła uznanie osób między ósmym a osiemnastym rokiem życia. No cóż, mam kilka… naście wiosen więcej i też mnie ta powieść oczarowała.   I z zapartym tchem wraz z Rico szukałam porwanego Oskara. A zwroty akcji zaskakiwały mnie, co rusz.

            W niektórych momentach miałam ochotę powiedzieć „biegnij Forrest, biegnij”, bo i takie skojarzenia się nasuwają. Sam autor też od nich nie ucieka. Jednak w bardzo pozytywny sposób daje do zrozumienia, że te porównania są bezcelowe i niepotrzebne.
Z przemyśleń Rico:
„No dobrze, jest Forrest Gump, ale ten film nie ma szczęśliwego zakończenia. A poza tym nie bardzo lubię Forresta Gumpa, bo jest dość żarłoczny i natrętny”. (str.38)

            Książka ta na polskim rynku ukazała się w wydawnictwie WAM, jednak w jej treści nie ma najmniejszej wzmianki o religii, wierze, czy o Bogu. I sądzę, że nie musi być, i pewnie z takiego założenia wyszli też w wydawnictwie. Najważniejsze są wartości, jakie niesie za sobą jej lektura.
            Ja polecam tę książkę wszystkim, bez względu na wiek, płeć i poglądy. A gdybym miała takie moce sprawcze dołączyłabym ją do kanonu lektur szkolnych.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję:

czwartek, 10 listopada 2011

"Róża, obrazy i słowa" - Roma Ligocka

„Nauczyłam się opowiadać sobie bajki. Każdy z nas ma ulubiony pejzaż, jakąś rozkwieconą, rozgrzaną słońcem łąkę, nad nią kolorowe motyle, albo jakąś opowieść pogodną i radosną, która dobrze się kończy. Trzeba ją sobie opowiadać bez przerwy, aż do zaśnięcia, aż stanie się modlitwą.” (str.4)
           
Tymi słowami rozpoczyna się książka Romy Ligockiej „Róża, obrazy i słowa”, która ukazała się w Wydawnictwie Literackim w 2010 roku.
Autorka ma już na swoim koncie inne książki takie jak „Tylko ja sama”, „Kobieta w podróży” czy „Dziewczynka w czerwonym płaszczyku”, która okazała się bestsellerem. Jest absolwentką krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Była kostiumologiem i scenografem w europejskich teatrach, na planach filmowych i telewizyjnych. Jej malarstwo prezentowano w wielu krajach na całym świecie, a pojedyncze sztuki są w tamtejszych muzeach i prywatnych kolekcjach.

I moją uwagę przykuła okładka z pracą Pani Ligockiej, i zachęciła do lektury. Najpierw przejrzałam wszystkie obrazy zawarte w książce. Z jednej strony nie podobały mi się. Były niedokładne, jakby nieudane, ale z drugiej strony nie mogłam od nich oderwać wzroku. Miałam wrażenie, że w nich też jest zaklęta opowieść.

Jak się okazało coś w tym jest, bo czytając później tekst doszłam do historii z Jonaszem Sternem, nauczycielem rysunku tej wspaniałej kobiety. Pan Stern wypowiedział kiedyś takie słowa:
„-Wiesz Roma, ty nie umiesz rysować. Ale nie próbuj się tego uczyć. Po prostu zostań taka, jak jesteś. Twoje obrazy potrafią mówić.” (str.96)
Uważam, że miał on dużo racji. Z tych obrazów bije tyle emocji, wspomnień i pragnień, których czasami nie da się ubrać w słowa, że och. Są one wymowne, pełne symboli. Według mnie, to w nich autorka zamknęła swoje marzenia.

Roma Ligocka jest świadoma, ze w swoich opowieściach, tak do końca nie da jej się uciec od czasów wojny i tamtego okrucieństwa, ale stara się skupić na wspomnieniach rodzinnych, o dziadkach, rodzicach, synu, o ciotce. Każda ta historia jest przejmująca i piękna, często tragiczna. W poetyckich słowach autorki unosiła się wysoko, wręcz ku niebiosom.
Jedną z takich była opowieść zatytułowana „Macierzyństwo”. Wspaniale autorka wytłumaczyła znaczenie słów „zjedz coś”.
„Myślisz o tym, że kiedyś obiecałaś mu piękniejsze życie i to, że go ochronisz przed całym złem. Ale w jakimś momencie przestało to zależeć od ciebie. I odtąd nic od ciebie nie zależy. Więc tylko mówisz: „zjedz coś”, bo cóż innego możesz powiedzieć? I nikt nie rozumie, że są to tylko słowa, które nie znaczą tego, co znaczą. Że to jest kod – język umownych znaków – ponieważ nikt jeszcze nie wymyślił lepszego języka matczynej miłości.” (str.107)

Mogłabym tak bez końca cytować, zachwycać się, wzruszać. Bo to jest wspaniała książka artystki, której życie nie oszczędzało. Została jednak obdarzona niebywałym talentem, który my możemy podziwiać i bardziej zrozumieć czas wojny, czas zwykłych ludzi, ich cierpienia i smutku.
Wszystkim polecam tę książkę, bo naprawdę warto. 

A na koniec jeszcze jeden piękny fragment:
„Jest jakaś ogromna powściągliwość w ludziach nieśmiałych – oni niczego już udawać nie muszą, są tylko tacy, jacy wszyscy jesteśmy naprawdę – bezbronni i nadzy. Więc myślę sobie, że jeżeli piekło wybrukowane jest krzykiem, próżnością i jazgotem udawaczy, to droga do nieba zarezerwowana być musi dla ludzi nieśmiałych. No bo czy można sobie wyobrazić bezczelnego anioła.” (str.23)

piątek, 4 listopada 2011

"Ojciec" - Karol Arentowicz

Jest takie powiedzenie, że każdy mężczyzna musi zasadzić drzewo, zbudować dom i spłodzić syna. To, czy się z tym tak do końca zgadzam, czy też nie, jest mało istotne. Istotne jest to, że przyszło mi do głowy po przeczytaniu najnowszej książki Karola Arentowicza pt. „Ojciec”.
Odpowiedź na pytanie, – dlaczego? Jest bardzo prosta. Otóż autor w tej niepozornie wyglądającej książeczce podjął się rozważań nad jakościową stroną bycia ojcem i idącymi za tym konsekwencjami.

            Problem (tak, świadomie używam tego słowa) ojcostwa zostaje nam przestawiony w kilku przykładach. Autor nie ogranicza się tylko do własnego ojca i siebie w tej roli. Sięga niebezpiecznie dalej i z kart historii wydobywa trzech ojców, których synowie odegrali wielkie role w dziejach ludzkości. Są to ojcowie: Stalina Hitlera i Jezusa.
Jako osoba wierząca znałam tylko historię Jezusa i jego opiekuna Józefa, i nie uraziła moich uczuć religijnych analiza autora. Uważam ją za kompetentną i obiektywną, co mogło być trudne, jeżeli nie podziela się tej wiary. Czytając natomiast historie dzieciństwa dwóch największych tyranów ludzkości ogarnął mnie smutek i żal. Straszne, przejmujące historie.
Do tego książka ta napisana jest bardzo jasnym zrozumiałym językiem. Czyta się ją w tempie naprawdę błyskawicznym, jednak tempo to mogą spowolnić napływające refleksje i nagle powstające analizy własnych przeżyć i doświadczeń. Te miłe również.

Tak bardzo chciałabym się nie zgodzić z teorią autora, że”
„Wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu kopiami osób, które nas wychowały, które były przy nas najczęściej w naszym wczesnym dzieciństwie. Otrzymane wówczas uczucie „odda dajemy” w przyszłości obdarowującym. Jego brak również”. (str.83)
Tak bardzo bym chciała, jednak się zgadzam. I brakiem obdarowuję, jak obdarowywałam.

            „Ojciec” jest to druga już książka, po „Bajkach dla niektórych dorosłych”, pisarza kryjącego się pod pseudonimem Karol Arentowicz. Warto też wspomnieć, że pod innym pseudonimem, Harosława Jaszka, napisał dwie rewelacyjne, jak dla mnie satyryczne książki, pełne dobrego humoru. Mimo tajemniczości pisarz ujawnia, że jest doktorem nauk humanistycznych i przez kilkanaście lat pracował w Polskiej Akademii Nauk. Później pracował w korporacji, zajmował się doractwem personalnym i badaniami ewaluacyjnymi. Teraz też jest pisarzem i mam nadzieję, że już tak zostanie.

            Kiedy książka powstaje w wewnętrznych potrzeb autora, nie ma siły, emocje muszą eksplodować i tak też jest w tym przypadku. Przez głowę przebiegła mi myśl, że tę książkę powinni rozdawać wszystkim ojcom przy narodzinach ich dzieci, ale czy ojcowie, którzy tak naprawdę powinni ją przeczytać goszczą na porodówkach?
Nie zmienia to jednak faktu, że polecam ją każdemu mężczyźnie. A do tego powiedzenia we wstępie mojej wypowiedzi dodałabym czwarty punkt… i przeczytać książkę „Ojciec” Karola Arentowicza. Życzę Wam dobrej lektury.

wtorek, 1 listopada 2011

Twarze Mrożka

Przy pewnym wysiłku można udać przed sobą, że się nie istnieje. Mianowicie z pomocą wyobraźni, która sobie wyobraża, że jej nie ma.
S. Mrożek

Stała na bibliotecznej półce, a że ostatnio Sławomir Mrożek jest mi bardzo bliski, to nawet przez sekundę nie zastanawiałam się nad wzięciem tej książki.
Jest to album autorstwa Andrzeja Nowakowskiego zatytułowany po prostu "Sławomir Mrożek"
Ukazał się on w 2005 roku we współpracy Towarzystwa Autorów i wydawców Prac Naukowych Universitas i wydawnictwa Noir sur Blanc.
Andrzej Nowakowski jest tu autorem fotografii, które dodatkowo uzupełnił cytatami Sławomira Mrożka.
Dodatkowo album ten zawiera obszerny esej Michała Pawła Markowskiego zatytułowany "Mrożek: nieobliczalne". Są to rozważania na temat tych konkretnych akurat zdjęć w odniesieniu do twórczości pisarza i jego samego. 
Jak dla mnie jest to bardzo refleksyjny album. W nim występuje Mrożek  ironiczny, pełen zadumy, pełen obaw. Po prostu smutny, czy też zamyślony. Jakby nieobecny. Taki zwyczajny a przy tym taki niezwykły.
We wstępie Andrzej Nowakowski napisał:
"Te zdjęcia są zapisem mojego osobistego czytania Sławomira Mrożka, czytania o tyle szczególnego, że postać staje się tu ważniejsza niż jego dzieło. To ryzykowne przedsięwzięcie, mam tego świadomość.Czy ten album tworzy wiarygodny portret Sławomira Mrożka? Nie wiem. To tylko moja fotograficzna opowieść o pisarzu, którego dzieło jest dla mnie bardzo ważne."


Oglądając te fotografie ogarnął mnie wewnętrzny spokój i ciepło. Pomyślałam sobie jak ja nie znałam tego pisarza. Był mi zupełnie obcy. Gdzieś tam kilkanaście lat temu na lekcji języka polskiego było Tango, a później nic. Cisza. Żadnych skandali, plotek i wywiadów. Po prostu żył, gdzieś tam w innych krajach i pisał... Robił swoje i za to z każdą chwilą cenię go coraz bardziej.
W eseju Michała P. Markowskiego przeczytałam o Mrożku mizantropie, czy oby nie za radykalne stwierdzenie? Czy człowiek kochający i kochany może być mizantropem? Może. Sam autor tłumaczy to w ten sposób:
"To prawda, że raczej unikam ludzi, ale nie z "nielubienia", tylko dlatego, że jestem na ludzi wrażliwy i dla mnie każde spotkanie, nie mówiąc już: uwikłanie, choćby najbłahsze i najbardziej codzienne, jest szokiem. Trudno uwierzyć, ale nawet kupienie gazety, czyli nieuchronny kontakt z kioskarzem, jest już dla mnie zaburzeniem, wtargnięciem obcej siły w mój układ (...). W tych warunkach za głosem naturalnego instynktu samoobrony staram się ograniczać porcję tych zaburzeń o szoków."(1)
Może właśnie to spowodowała, że mimo i Sławomir Mrożek wrócił do Polski, to i tak z niej wyjechał, ponoć na stałe.


Mnie ten album urzekł i Wam go też polecam.



1. J. Błoński, S. Mrożek, Listy 1963-1996, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 2004, str,225